KuPamięci.pl

Andrzej Miernik


* 07.06.1956

 

+ 20.03.2014

Miejsce pochówku: Warszawa, cm. Powązkowski

,

woj. mazowieckie

pokaż wszystkie
wpisy (9)
Licznik odwiedzin strony
9685
2014-03-26, Warszawa
Pozostaje nadzieja... Wspomnienie o Andrzeju Mierniku
W ubiegłym tygodniu zmarł po długiej chorobie w wieku 58 lat Andrzej Miernik, wybitny zawodnik warszawskiego środowiska badmintona do połowy lat 80.

Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się o godz. 10.00 w piątek 28 marca w kościele św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach.

O okruchy wspomnień o Zmarłym zwróciliśmy się do Jana Kisłego. Oto one:

1
Drodzy koledzy badmintoniści, w dniach kiedy odbywało się w Warszawie „święto polskiego badmintona”, Polish Open , 20-23.03.2014, siedząc na trybunach Areny Ursynów, otrzymaliśmy wiadomość o śmierci naszego kolegi, Andrzeja Miernika. Poproszono mnie o napisanie kilku słów o Nim. Tak się złożyło, iż znałem nieźle Andrzeja, graliśmy w jednej sali, przy al. Krakowskiej 110/114.

Mnie szczególnie zapadły w pamięć dwa turnieje deblowe, które wygraliśmy; tylko dwa i aż dwa.

Zastanawiałem się długo podczas bezsennej nocy, jak opisać Andrzeja, aby jednocześnie nie podkreślić zbytnio, swoich zasług sportowych we wspólnym sukcesie. Nie bardzo jednak wiem, jak to zrobić; należałoby zapytać drugą stronę, lecz na razie… muszę się oprzeć na swoich subiektywnych odczuciach.

Był rok 1984, Andrzej był już wtedy uznanym zawodnikiem zarówno w singlu, jak i w deblu, ja dobijałem do czołówki, z mozołem, tak to ujmę. Singlistą byłem miernym, natomiast w deblu czułem się mocny, w moim odczuciu oczywiście. Brakowało mi tylko dobrego partnera.

Pewnego czerwcowego dnia zjawiłem się na turnieju deblowym o Grand Prix Kuriera Polskiego, który odbywał się w sali widowiskowo-sportowej przy PZL Okęcie. Naszej sali, zresztą. Zjawiło się kilkudziesięciu zawodników, niestety wszyscy w parach… – Znowu nie mam z kim grać – myślę. Sny o potędze trzeba odłożyć w bliżej lub dalej nieokreśloną przyszłość. Kiedy już sędzia zawodów ogłasza zamknięcie zgłoszeń, wtedy zjawia się On! We własnej osobie Andrzej Miernik. – Andrzeju – lecę do niego, – świetnie, że jesteś, zagrajmy. – Nie, sorry, nie gram, jestem po imprezie, tak tylko wpadłem popatrzeć, zresztą nie mam sprzętu. – Zatkało mnie! – Coś się skombinuje, dam ci spodnie od dresu i rakietę, tylko buty musisz gdzieś wykombinować – powiadam. – Obadamy – mówi Andrzej i znika w szatni. Jestem cały w nerwach. Tymczasem sędzia zapowiada: – Ostatnie wezwanie, na pokład. …Andrzej wychodzi z przebieralni. O mało nie padłem ze śmiechu. Znalazł jakieś porzucone trampki, niemiłosiernie zniszczone, ze dwa numery za małe, palce wystają, podeszwa klapie, przy każdym kroku. Do tego moje spodnie od dresu, ledwie po kolana (był dużo wyższy ode mnie). Obrazu dopełnia  gimnastiorka, na ramiączkach… — Panie sędzio zgłaszamy się… Jesteśmy siedemnastą parą.

Wygrywamy.
Jesteśmy przeszczęśliwi, jesteśmy parą.


2
Minęły dwa tygodnie. Na Solcu, w Stołecznym Ośrodku Sportu i Turystyki, organizowany jest doroczny turniej badmintona o Puchar Przewodniczącego TKKF, impreza spora i prestiżowa. W latach poprzednich wygrywali tam uznani zawodnicy. Przy tym jest to turniej w formule „open”, tak więc mogą tam startować zawodnicy zrzeszeni w PZBadzie, także grający w rozgrywkach ligowych. W owym czasie w Warszawie były trzy drużyny grające w lidze. Pierwszy raz, w tym roku, będzie też turniej debla. Oj, będzie się działo…

Zgłaszamy się. Okazuje się, iż aby zagrać w turnieju, trzeba grać też singla. Trudno. Gram singla tak, jak mnie w owym czasie było stać, odpadam w miarę gładko, w pierwszej lub drugiej rundzie, z Piotrkiem Chałońskim z Ursusa. Parę razy oczy stają mi dęba po jego zagraniach: matko, jak to się gra w „tej lidze”!

Zaczyna się debel: wpadamy na duet złożony z zawodników Ursusa: Jacek Zbróg/ Piotrek Chałoński. Pierwszy z nich, wychowanek  naszej sali na Okęciu, gra w lidze, jest dobry! Drugi to mój pogromca z singla. Będzie ciężko. – Chodźcie zwycięzcy Grand Prix, pokażemy wam wasze miejsce – te słowa pamiętam jak dziś, po trzydziestu latach, uśmieszki politowania. Będzie ciężko. Nic to, jedziemy. – Gasimy te uśmieszki – mówimy sobie. Wygraliśmy 15:7, 15:7, uśmieszki zgaszone. Półfinał: trafiamy na Władka Księżyka z Ursusa, w owym czasie jednego z najlepszych badmintonistów w Warszawie. Niestety nie pamiętam z kim wtedy grał, był to jakiś młodzianek z jego klubu. Z kimś klasy Władka nie wygralibyśmy wtedy. To mogę uczciwie stwierdzić.

Finał: trafiamy na Grzesia Gajewskiego i Mariusza Szmoniewskiego. W tym czasie sala zaczyna się wyludniać, jest późno. Przybywają natomiast jacyś dziwni ludzie, gwar narasta, łup, łup – w powietrzu latają piłki, to siatkarze, oni mają swój turniej po naszym. – Panowie zmiłujcie, to jest finał – powiadamy, nie pomaga, my gramy, oni się rozgrzewają, łup, łup, często musimy się uchylać…, a organizatorzy się zmyli, sami sobie sędziujemy. Prowadzimy wysoko 12:2 bodaj, nagle cała koncentracja znika, dochodzą nas, nie ma strachu, wszak grało się wtedy do piętnastu. Łup, łup…, 12:7, 12: 8, 12:10, ciężko o koncentrację. Nagle zaczynamy się kłócić, według nas jest 12:10, oni zaś twierdzą, że po 12. Pat, ja liczyłem, byłem pewny swego, Andrzej waha się:
Dobra, niech będzie po 12 – mówi mój partner. – Andrzeju, jak możesz – patrzę na niego z wyrzutem, – OK, niech wam będzie po 12... Dochodzą nas i wyprzedzają. Przegraliśmy  wygranego seta. – Dobra, teraz do zera – jedziemy… Udało się wygrać do dwóch!

Finałowy set. Do latających w powietrzu piłek dochodzi dźwięk brzęczących łańcuchów. Co oni wyprawiają do cholery? Stawiają słupy do siatki, odciągi. – Kończyć panowie – pokrzykują. Znikąd pomocy, gdzie ci organizatorzy? Zaczynamy okropnie, forma z drugiego seta uleciała… Nic nam nie wychodzi, punkt za punktem dla przeciwników 2:12 — co za wstyd, tak umoczyć. Spoglądam na Andrzeja, spokój na twarzy. – Gramy?Gramy! Już teraz od tego punktu. Powietrza brakuje, w ustach sucho, płuca palą żywym ogniem, ręce opadają, nogi się plączą, jak tu grać? Uśmieszki… Muszę pokazać Andrzejowi, że jest OK. Zaczynam pogwizdywać, coś skocznego, chociaż ciężko, w ustach pustynia, zaczynamy podrygiwać do taktu, mój partner też coś pogwizduje. Jedziemy, punkt po punkcie, gonimy, przeganiamy, gasimy uśmieszki. Wygrywamy!!! Za to zwycięstwo nie dostaliśmy nawet dyplomu, pozostała tylko nasza satysfakcja. Umawiamy się na następne turnieje, oj będzie się działo…

Po tym turnieju Andrzej zniknął, jakaś choroba, coś… Nigdy już nie zagrał. Jest to opowieść o wspaniałym badmintoniście i człowieku. Pozostaje zaś nadzieja, iż kiedyś jeszcze zagramy, TAM… mają ponoć  wspaniałe sale, przestronne i jasne i sprzęt niebiański, rakietki kosmiczne i pióra niełamliwe, tylko grać. Andrzej już tam jest i trenuje solidnie. Jak go znam. Cóż, czeka nas jeszcze parę turniejów do wygrania. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem tym tekstem, jest może też zbyt osobisty. Tak to zapamiętałem.

Pozdrawiam serdecznie całą brać badmintonową.

Jan Kisły, 26.03.2014

 
Zapal znicz   |   Wszystkie znicze
...[[*]]...
..
Dodaj wspomnienie   |   Wszystkie wspomnienia
Opcje strony:
Zdjęcia
-
Olga
Olga
zapalił(a) dnia 2014-03-26
[*]
-
Powiadom znajomych
Imię i nazwisko:
Adres e-mail:
-
Pamiątki
Obrazki pamiątkowe
 
-
SprzataniePomnikow.pl
Kliknij aby obejrzeć ofertę
 
-
Katarzyna Szenk
21.03.2014